Motocyklowe podróże, nie tylko po Ukrainie. Dookoła Morza Czarnego | Artykuł - Motovoyager

Motocyklowe podróże, nie tylko po Ukrainie. Dookoła Morza Czarnego

-

Gdy prześledziłem w Internecie historie różnych wypraw, zostałem odarty z jakichkolwiek złudzeń. Dookoła Morza Czarnego przejechać się nie da, granica Rosji z Gruzją jest bowiem po wojnie zamknięta. Cóż, nam się jednak udało. 

Tekst: Rafał “Piast” Mysiorek; zdjęcia: Mirek Smoczyński, Rafał Mysiorek

W związku z aktualnymi, tragicznymi wydarzeniami w Ukrainie, przypominamy nasze teksty, które powstały w wyniku podróży po tym kraju. Przenieśmy się w miejsca, z których część już nigdy nie będzie taka sama jak wtedy… Poniższy tekst powstał 18.10.2012.

Wymyśliliśmy, by spróbować przez Abchazję. Są tam przecież mocne wpływy Rosji – może warto spróbować? Wizy do Rosji jakoś sprawnie udaje się załatwić. Specjalne pozwolenie na wjazd do Abchazji – po perypetiach też załatwione. Pełni optymizmu ruszamy ze Smokiem, kompanem z poprzedniej podróży, po nowe przygody. Planujemy jechać odwrotnie do wskazówek zegara. Słowację i Węgry traktujemy raczej tranzytowo.

Motocykl  jak torpeda

Startujemy 1 lipca około 6 rano. Słowacja, Węgry, Rumunia i Transalpina – przelot prawie cały czas w deszczu. Postój w Bukareszcie – i docieramy wreszcie nad Morze Czarne. Lokujemy się w mieście Costinesti – wypisz wymaluj nasze Władysławowo i następnego dnia ruszamy w stronę Bułgarii. Po drodze zahaczamy o Złote Piaski. Zawsze chciałem je zobaczyć – dla zawodowych kurortowiczów będzie to strzał w dziesiątkę. Wypasione hotele, długa plaża z różnymi atrakcjami, leżaki do wynajęcia itd. To jednak nie dla nas – jedziemy dalej. Upał daje już nam w kość. Jest ponad 30 stopni i trzeba robić często przystanki na uzupełnienie płynów. Już za Burgas pytamy o miejsce na namiot – lokalesi wskazują okolice Lozenec.Motocyklowe podróże, nie tylko po Ukrainie. Dookoła Morza CzarnegoNo to jedziemy. Asfalt, potem droga polna, ostry zjazd w dół – i nic. Przejazd przez błoto: tylne koło łapie uślizg, tył mi odjeżdża i leżę. Szybkość na szczęście żadna, więc w zasadzie nic wielkiego się nie stało. Czekam na Smoka, a jego nie ma. W pewnym momencie widzę kilogramy błocka rzucone w górę i wir w krzakach. Smokowi uślizguje się przednie koło, potem dokręca gaz, ale tył jest już w poprzek do osi jazdy, więc GS wyskakuje jak torpeda obracając się w powietrzu o 180 stopni i ostatecznie ląduje w krzakach w rowie. Wygląda to słabo – jestem pewien, że we dwójkę nie wyciągniemy motocykla z krzaków. Pomaga nam na szczęście przypadkowo spotkany Bułgar. Moto jest w jednym kawałku, silnik pali, można jechać. Straty: oprócz osłabionego morale, odgięty prawy gmol i wygięty prawy kufer. Idzie w ruch gumowy młotek i w 15 minut kufer się domyka. Humory powoli też wracają.

Motocykle przyciągają uwagę – odwiedza nas Misza, sympatyczny gość. Przynosi nam słodycze – tak się składa, że jest właścicielem zakładu cukierniczego i przyjechał tu na urlop. Powoli rozwiązuje mu się jezyk – okazuje się, że był wcześniej snajperem w Afganistanie, a później na wojnie bałkańskiej po stronie serbskiej. Nie, to nie jego wojny, żadna z nich nie była jego, walczył tam tylko dla pieniędzy. Najemnik znaczy się. Za pieniądze zabijał ludzi z karabinu z odległości kilometra.

Misza przestaje już być fajnym, sympatycznym gościem – wyczuwa to i szybko znika.

Balony nad Kapadocją

Nazajutrz szykujemy się do startu. Ciepłe śniadanie – mleko w proszku zalane gorącą wodą i trochę słodzika. Tniemy w kierunku Istambułu. W Bułgarii droga kręta, dużo winkli, a nawierzchnia marna – wyrwy w asfalcie, na zakrętach niebezpieczny piach i żwir. Wjazd do Turcji – po godzinie możemy jechać dalej. Na przedmieściach Stambułu lądujemy w niezłym hotelu, w pokojach jednoosobowych po 80 zł. Jest idealnie. Zrzucamy graty i zaczynamy od zwiedzania. Miasto jest potwornie drogie. Piwo w knajpie to wydatek średnio 22 zł, a w sklepie – 8 zł. Piąta rano, a my już żegnamy się z Istambułem. Po drodze mijamy słone jezioro Tuz. Motocyklowe podróże, nie tylko po Ukrainie. Dookoła Morza CzarnegoI nie tylko woda jest tu słona: sól zbiera się na brzegu i można wręcz ją pakować do worków. Dojeżdżamy do Belisirma. Droga za wioską się zwęża i idzie ostro w dół. Tego szukaliśmy: po obu stronach knajpki ze stolikami ustawionymi na wodzie. Patent prosty, ale urokliwy. Miejsce położone jest w kanionie przy niewielkim strumieniu. Jest zielono, a drzewa dają cień i w ten sposób chronią przed słońcem.

W nocy budzi mnie totalny jazgot. To bezpańskie psy. Jeden zaczyna szczekać, a odpowiada mu echo, więc i on odpowiada na echo. Za moment dołączają się inne i robi się zadyma połączona z walkami w stadach. Co jakiś czas słyszę wycie zranionego zwierzęcia – tak całą noc. Spać się nie da. Zatem dobra rada – zatyczki do uszu obowiązkowe. Następnego dnia Goreme, serce Kapadocji. To właśnie tutaj można obejrzeć wykute w skałach klasztory oraz całe starożytne osady. Jeździmy, zwiedzamy, dzień mija. Finał dnia to zachód słońca nad Kapadocją, który oglądam z punktu widokowego. Czerwony krąg powoli znika za horyzontem i stopniowo zapadają ciemności. Wsiadamy ze Smokiem na maszyny i wracamy do bazy.

Kolejnego ranka o 5. zrywam się z łóżka, obmywam tylko twarz i wymykam się z pokoju. Po cichu, by nie budzić jeszcze śpiących, wypycham motocykl i odpalam go zjeżdżając na luzie drogą w dół. Mam nadzieję, że nie będzie za późno. Dojeżdżam na miejsce – wszystko w porządku, zdążyłem! Kilkadziesiąt ekip szykuje sprzęt i za moment nad Kapadocją zaczynają unosić się balony. Każdy z nich ma inne barwy i własny charakter. Te kilkadziesiąt balonów na niebie Kapadocji zapamiętam do końca życia.

Czas ruszać dalej, w stronę Gruzji. Dobry nastrój psuje nam padający deszcz i zapadające powoli ciemności. Siadają też hamulce w motocyklu Smoka – w przypadku zblokowania przedniego koła może być niebezpiecznie. Co jakiś czas robimy przerwy, by schłodzić tarcze. Wreszcie dojeżdżamy do Giresun. Hotel – kompletna abstrakcja. Pokoje są, ale nie ma do nich kluczy. Do jedzenia też nie ma nic. W mojej łazience jest ciepła woda, u Smoka brak. Robimy kolację we własnym zakresie. Nagle w drzwiach mojego pokoju pojawia się jakiś jegomość. Uśmiecha się, robi głupie miny, po czym bez pytania wchodzi do mojej łazienki i bierze prysznic. Sytuacja jest tak absurdalna, że tarzamy się ze śmiechu. Podejrzewamy, że to program z cyklu „Ukryta kamera”. Uspokajamy się trochę – zaczynamy nad mapą planować dalszą trasę, gdy następny gość wchodzi do mojej łazienki. Wakacje w Tworkach. Na szczęście limit „obcych” w moim pokoju na ten dzień się wyczerpał.

Podążaj za niebieskim Żiguli

Droga do granicy z Gruzją idzie sprawnie. O 14. wjeżdżamy do Batumi i zostajemy tu na noc. W międzyczasie Smoku nakręca miejscówkę, gdzieś koło bazaru, podobno mega tanio. Ruszamy za błękitnym Żiguli. Jedziemy i jedziemy, mijamy bazar, a od centrum jesteśmy już bardzo daleko. Spojrzenie na Smoka – nie potrzeba komunikatorów: odwrót. Panowie mieli pewnie czyste intencje, ale lokalizacja jest bardzo niekorzystna. Znajdujemy inne miejsce.Motocyklowe podróże, nie tylko po Ukrainie. Dookoła Morza Czarnego

Startujemy o 8 rano w stronę Tbilisi. Wybieramy drogę podrzędną, mniej uczęszczaną. Pierwsze 40 kilometrów to bardzo dobry asfalt. Nawet jestem zaskoczony, bo słyszałem już opowieści o tym, że z drogami tu słabo. Potem asfalt trochę słabszy, ale bez zarzutu. Prawdziwa zabawa robi się od 60. kilometra. To nawet nie szutry: resztki asfaltu wymieszane z szutrem, a raz na jakiś dziura wzmagająca czujność. Potem kamienie z wjazdem pod górę i w dół. I lepka, zdradliwa maź błotna. Na jednym z odcinków podczas pokonywania strumienia klinuje mi się przednie koło. Skutek – gleba w potoku. Podnoszenie maszyny ważącej z bagażem 300 kg idzie mi źle: w stresie brakuje techniki, a siła pomaga tylko trochę. Jak zawsze można liczyć na Gruzinów – z pomocą idą pracujący niedaleko drwale. Jedyny ubytek to wgięta osłona cylindra. Rozbijamy obóz dokładnie za rzeką obok wykutych w skale klasztorów Vardzia. Miejsce cudowne: łąka, rzeka, odkrywamy nawet termiczny basen siarkowy, wydzielający smród zgniłych jaj.

Rano lecimy już do Tbilisi, zahaczając o Mtscheta, dawną stolicę. W Tbilisi łapiemy nocleg w hostelu na Starym Mieście. Dookoła odrapane kamienice, podwórka z wejściem na własne ryzyko, ale czuć swoisty klimat. Niedaleko, nad rzeką zbudowano kładkę ze szklanym dachem – to pocztówkowy symbol tego miasta.Motocyklowe podróże, nie tylko po Ukrainie. Dookoła Morza Czarnego

Startujemy na Gruzińską Drogę Wojenną w kierunku granicy z Rosją. Widoki robią wrażenie. Jedziemy doliną, a otaczają nas góry wysokie na ponad 3000 metrów. Odprawa po stronie gruzińskiej to pestka. Między posterunkami znajduje się strefa buforowa, ale jadąc w oddali widzę już część rosyjską. Robię krótkie ujęcia otaczających nas widoków. Dojeżdżamy do kolejki samochodów i grzecznie ustawiamy się do wjazdu. Przesympatyczna pani bardzo szczegółowo ogląda każdą kartkę mojego paszportu. Sprawdza absolutnie wszystko. Wklęsłość napisów na okładce. Klej pod moją wizą wjazdową do Rosji. W pewnym momencie pojawia się oficer. – Rafał, idi sa mnoj – mówi głosem nie uznającym sprzeciwu. Oficer zaczyna mnie odpytywać – a skąd, a dokąd, a ile dni tam, a ile dni tu, a po co, a co robię w Polsce? Pyta jeszcze o kamerę – czy ich specjalista może ją obejrzeć? Jasne, że tak. Sytuacja niezbyt przyjemna, choć atmosfera sielska – wszystko z uśmiechem na twarzy, z żartem, a nawet z przeprosinami za te wszystkie pytania. Odzyskuję paszport, w środku wypełnione już przez celniczkę papierki. Po blisko trzech godzinach odprawy wjeżdżamy do Rosji.

Parking we Władykaukazie – robimy ze Smokiem naradę, co dalej. Podjeżdża auto. Wysiada z niego wygolony postawny jegomość – niedobrze, nasza czujność rośnie, rozglądamy się gdzie wiać! A facet tak po prostu pyta, czy może nam jakoś pomóc! Wskazuje właściwą drogę – i już wiemy co dalej. Za Nalczikiem zaczyna się autostrada, ale po kilku kilometrach okazuje się, że przejechać nie damy rady – droga zamknięta. Za nami zatrzymuje się Lexus, a kolejny Rosjanin oferuje pomoc. Mamy jechać za nim, wyprowadzi nas. Pytamy jeszcze o miejsce do spania i tniemy za Lexusem jakieś 100 kilometrów, sprawnie omijając policyjne patrole.Motocyklowe podróże, nie tylko po Ukrainie. Dookoła Morza Czarnego

Od rana naszym celem jest dotarcie do Morza Czarnego. Na odcinku około 200 kilometrów mijamy chyba 20 patroli, ale udaje się uniknąć nieprzyjemnych spotkań. W okolicy małego miasteczka Mikołajew znajdujemy zjazd do morza i wjeżdżamy na namiotowisko. Rozbijamy się przy plaży, ale GS wzbudzają ogromne zainteresowanie. Cały czas ktoś nas o nie zagaduje albo robi zdjęcia.

Prom Kavkaz-Kercz, granica z Ukrainą. Przed wjazdem obserwuję, co robią wysiadający z niego pasażerowie. Wszyscy, absolutnie wszyscy piesi – i ci z dziećmi, i ci z kilkoma torbami – sprintem, ile sił w nogach, biegną w stronę okienek. – Alarm bombowy czy co – pytam pogranicznika – co się stało? – Jak to co się stało? Eto Rossija. Każdy chce być pierwszy przy okienku paszportowym.

Ruszamy w kierunku Jałty. Za Feodosją odbijamy z drogi głównej i jedziemy winklami pnącymi się w górę i dół po marnej nawierzchni. Teren górzysty, a droga za jakiś czas dochodzi do morza. Zatrzymujemy się w jednej z wielu z miejscowości letniskowych – jarmark jak wszędzie, ale z elementami oryginalnego folkloru. Kwas chlebowy leje się jak piwo z beczki. Poznajemy sąsiadów: ona Ukrainka, on Japończyk, a z nimi bardzo rozrywkowa dziewczynka o imieniu Leila. Mała świetnie mówi po japońsku i brzmi to świetnie, a z nami rozmawia po rosyjsku. Mama i córka ewakuowały się rządowym samolotem po tsunami w Japonii. Mieszkają w okolicy Fukushimy i mogły być narażone na skażenie promieniowaniem. Termometr wskazuje 41 stopni w cieniu. W Odessie zaopatrzenie w wodę, potem szukanie miejsca na namiot. Odbijamy od głównej drogi szukając zjazdu nad brzeg jeziora. Super polana, a za nią zejście do wody. Zanurzam się w ciepłej wodzie, tak jak stoję, w ciuchach, bo należy im się pranie.

Motocyklowe podróże, nie tylko po Ukrainie. Dookoła Morza CzarnegoSzykujemy się na wjazd do Mołdawii. Przez ukraińską granicę przechodzimy spokojnie, jednak później robią się komplikacje. Po konflikcie w tym regionie przejście to prowadzi do Naddniestrza. Zaczyna się cały korowód związany z wjazdem. Najpierw sprawdzanie dokumentów, przeplatane słabo zawoalowanym żądaniem łapówki. Że niby szybciej pójdzie odprawa. Wreszcie zapinamy dalej. Po drodze wpadamy na zaporę drogową. Amfibia, szlabany, wojsko, kałachy w gotowości. Udaje się przejechać – niedługo docieramy do Milestii Mici. Wjeżdżamy do podziemnego winnego miasta. Są tu nazwy ulic, a bus kręci to w lewo, to w prawo. Pierwszy przystanek na głębokości 40 metrów. Ciągną się tu aleje wielgachnych bek z dojrzewającym winem. Jedziemy dalej, do przystanku na głębokości 80 metrów. Jest już chłodno, a my oglądamy kolekcję ponad 2 milionów butelek win (rekord ten jest w Księdze Rekordów Guinessa). Korytarze ciągną się przez ponad 55 kilometrów.

Pakujemy się z rana. Próbuję uporządkować dokumenty po przeprawie na ostatnich granicach. Brakuje mojego prawa jazdy. Kilkakrotnie przetrząsam kieszenie, sakiewki, schowki, torbę, bagaże – i nic. Prawdopodobnie w trakcie zadymy z dokumentami na granicy gdzieś się zawieruszyło. Jechać dalej jednak trzeba. Przestaję się przejmować – jakoś to będzie.

Niebawem lądujemy jakieś 60 km od Lwowa. Po zwiedzaniu startujemy do Polski. Do granicy mamy jakieś 60 kilometrów.

6 KOMENTARZE

  1. jedyne co nie jest latwe do ominiecia z platnych drog w Turcji to slynny most nad Bosforem. Do autostrady jest przylepiona dwupasmowa w kazda strone droga szybkiego ruchu, D100 bodajze. Mozna nia cisnac ile fabryka dala.http://www.youtube.com/watch?v=3h1q9Kp0kA4&feature=g-upl

    Karte mozna kupic naladowana do polowy za polowe ceny, tutaj filmik instruktarzowy jak to zrobic udajac, ze po angielsku sie nic nie umie:

    http://www.youtube.com/watch?v=3h1q9Kp0kA4&feature=g-upl

      • Rzeczywiście, zwracam honor. Sprawdziłem na Wikipedii. Gdybym wiedział, to bym w tym roku nie jechał tylko transfogarską, ale i transalpiną. Bije się w pierś i przepraszam, jednocześnie żałując mojego wyjazdu na wariata po bałkanach

  2. Platne autostrady w Turcji to pestka, ja wjezdzalam bramka automatyczna, wyjazd za TIRem lub autobusem, a przy wyjezdzie bramki otwieraly sie same. Fuks? Zawsze mozna sie tlumaczyc , ze nigdzie nie mozna dostac kwitka na wjazd . Spora oszczednosc…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

POLECAMY